Archiwa tagu: autostop

nie wiem co to rozsądek, tylko emocje mówią prawde

W głowach wielu spośród tych którym wspominaliśmy, że za cel naszego rodzinnego wyjazdu obraliśmy Gruzję pojawiały się ciemne barwy. I to nawet zanim świat obiegły powodziowe historie, a przy okazji wymyte z zoo zwierzaki. Hipopotam na ulicy, czy pingwin w rzece jeszcze dosyć delikatne wrażenie mogły robić na mieszkańcach Tbilisi i całego świata, ale niedźwiedzie, czy chociażby biały tygrys pobudzały bardziej wyobraźnię. szczególnie gdy pojawiła się wieść, ze wokół bywali już tacy, dla których bliskie spotkania z tego typu uciekinierami miały mało pozytywny finał. Czytaj dalej nie wiem co to rozsądek, tylko emocje mówią prawde

myślę, że mam to już za sobą i nagapiłem się dość

Czasy długich tripów to przeszłość. Dzisiaj trzeba się zadowalać tym co przejściowe. Zresztą nie ma się co oszukiwać. Na dłuższą metę tego typu wyskoki zmęczą każdego. Szybki powrót był więc całkowicie wskazany.  Aura ponownie stała się wroga i aby łatwo się z nią pogodzić znów potrzebny był mały łut szczęścia. A tego zawsze najwięcej miałem w drodze. Nie wątpiłem więc, że i tym razem przebrnę przez nadciągające śnieżyce z łatwością. Pełen luz się opłacił. Po zejściu z promu, nie zdążyłem nawet dobrze się rozejrzeć. Już bowiem zajechał przed moje oblicze eksbackpaker z Niemiec, wiozący grupkę turystów ze swojego kraju, do domu. Taki stop to ja rozumiem 🙂 Czytaj dalej myślę, że mam to już za sobą i nagapiłem się dość

ciemno, zimno i do domu daleko

Po tym kraju trochę się powłóczyłem. Z  miejsc, które przyciągały mnie niczym magnes nie zostało wiele. Można powiedzieć, że wszędzie gdzie zależało mi by zajrzeć już się przelotnie zjawiłem. I tak właśnie na mojej liście, której tak naprawdę nie ma odhaczam kolejną perełkę. Chyba ostatnią, z tych naprawdę upragnionych. Teraz mogę już spokojnie spać. A Lofoty jakby nie było spełniły oczekiwania. Czytaj dalej ciemno, zimno i do domu daleko

wiesz, to nie jest tak, że próbuję gdzieś uciec, a nawet jeśli, to możesz być pewna ze wrócę

Chwilę temu padła trzydziestka. A ja? Wciąż niesyty. Nadal chcący żyć pełną gębą. Gnać pod prąd. Zrywać karmiczne łańcuchy. Wbrew logice. Wbrew wszystkiemu. Kochać mocno. Wściekać się. Walczyć. Buntować.

A za mną? Góry. Morze. Niebo. Krainy szaleństwa. Tanie wina nad Mekongiem. Bezdomność w Rio. Trochę bójek. Dwie nocki w pudle trzeciego świata. AK-47 przy twarzy. I nie jeden psychodeliczny odjazd. Niekrępujące, hedonistyczne czasy. Gdy wszystkiego chciało się spróbować. Dotknąć palcem. Krew. Zachwyt. Łzy. Harmonia. Wolność… I historie napawające dziką dumą, których jednak nikt nie usłyszy. O których nikt nie przeczyta… Czytaj dalej wiesz, to nie jest tak, że próbuję gdzieś uciec, a nawet jeśli, to możesz być pewna ze wrócę

po drugiej stronie, na pustej drodze

Rzadko śpię na dworcach. A dwa razy na tym samym to już w ogóle  Raczej się jeszcze nie zdarzyło. Do czasu jednak gdy znów trafiam do niczym nie wyróżniającego się miasteczka w okolicach koła podbiegunowego, Mo i Rana. Właśnie tutaj skorzystałem kiedyś z możliwości bycia zamkniętym na parę godzin w budynku dworca. A było to kilka lat temu. gdy wraz z kumplem Sebą podjąłem się zrealizowania jednego z najgłupszych pomysłów w życiu. Dzisiaj myślę o tym z mieszanką dumy i pokory. Na pewno było to pewnego rodzaju szaleństwo przy którym mój obecny wypadzik to pikuś. Środek zimy i ta przewaga ciemności. Brak kasy, której mieliśmy się szybko dorobić. Poszło trochę inaczej. Fajnie się wspomina. Szczególnie leżąc na tej samej ławce. Temperatura tak naprawdę niewiele się różni  Termometr pokazuje minus 20, czyli jakieś 10 mniej. Wtedy wiatr i wszędobylski śnieg. Dzisiaj bezchmurne niebo i połyskująca zorza. Czytaj dalej po drugiej stronie, na pustej drodze

a droga długa jest

Cztery dni bez większych chmur. Tego się raczej na starcie nie spodziewałem. Powiało więc nieskrępowanym optymizmem. A pomysł jaki miałem w głowie współbrat ze słońcem mógł nabrać jeszcze bardziej realnych kształtów. Cóż z tego, jeśli to pogodowe okno musiałem poświęcić głównie na nie cierpiące zwłoki sprawy urzędowe. A gdy się wreszcie mogłem ruszyć, to jakby na przekór, świat wokół zawirował. Dosłownie. Początek stopowania w kierunku północy obfitował bowiem w pełną białych płatków niezbyt przejrzystą poświatę  Zrobiła się „alaska”. Nie zniechęcony zbytnio korzystając z podwózki jadących do pracy chłopaków stawiłem się na wylotówce w stronę Bergen. I w ten sposób moje postanowienie jeszcze z czasów wędrówki po Patagonii, że czas przystopować ze stopowaniem przestaje istnieć. Pocieszam się, iż było tam też założenie, że odpuszczam tylko na jakiś czas. Czytaj dalej a droga długa jest

on the road again ale jakoś tak inaczej

Poruszanie kwestii kasy działa na mnie drażniąco. Z reguły unikam gadania na ten temat, a jak ktoś pyta ile zarabiam, to od razu mam przed oczami naszego barda gdy śpiewa w każdym jednym towarzystwie tylko mowa o pieniądzach… I tak to w rzeczywistości wygląda. Dziś flota rządzi światem…

No ale przechodząc do sedna. Trochę wbrew sobie, czas jednak poruszyć kwestie forsy, a raczej wydawania jej więcej niż by się chciało. Jesteśmy w Hiszpanii, a właściwie w Katalonii. Spodziewając się zastać kryzys, który tu podobno w rozkwicie wyobraziliśmy sobie przy okazji cenowy raj. Zaślepieni nadzieją, że będzie tanio nie fatygowaliśmy się bynajmniej, by jeszcze przed przylotem skonfrontować to z realem. A real nas bardzo niemiło zaskoczył. Sam nie wiem skąd moja wyobraźnia wytrzasnęła noclegi po 10 euro na głowę. Takich tu niestety nie ma. Będąc wierny idei budżetowego poznawania świata pojawił się więc mały problem. Mając pod skrzydłami dwuletnie maleństwo ciężko jest położyć się pod płotem na kawałku trawy. Pozostają komfortowe zacisza hoteli, które pomimo, iż o tej porze roku świecą pustkami na upusty cenowe raczej nie ma co w nich liczyć…

Atmosfera stała się więc napięta. A wyczekiwany tak bardzo czilałt raczej średniego formatu. Konflikt zawisł w powietrzu i pomimo usilnych starań szybko okazało się, że sensownego, zadowalającego wszystkich rozwiązania po prostu nie ma. Dodatkowo pora roku na wizytę w Pirenejach też wybrana była chyba zbyt pochopnie. Otaczająca mgła nijak się miała do wyobrażeń o iskrzących w słońcu ośnieżonych wierzchołkach. Dla poprawy podupadających nastrojów postanowiliśmy zajrzeć do będącej prawie po drodze Andory. Tak naprawdę bez bliżej uzasadnionego celu. Głównym urozmaiceniem miał być w tym przypadku autostop, gdyż nasz wypożyczony wehikuł nie mógł opuścić hiszpańskich granic. No chyba, że za dopłatą… Krocząc dziarsko przez przejście naszym jedynym zmartwieniem było nieposiadanie dziecięcego fotelika. Nie byliśmy pewni czy kierowcy chętnie wezmą na siebie to drobne ryzyko mandatu. Szybko okazało się, że niepotrzebnie zawracaliśmy sobie takim drobiazgiem głowę  Pierwszego pojazdu bowiem nawet nie trzeba było zatrzymywać. Kierowca, a zarazem tata jeszcze na granicy sam zaprosił nas na pokład.

Andora to raczej nie ten typ miejscówki, której byśmy na tej wycieczce pożądali. Interesująca głównie dla fanów szopingu, w niektórych przypadkach tańszego niż u sąsiadów. Decyzja o odwrocie podjęta więc szybko, a stop okazał się równie sprawny jak poprzedni. I Lilka znów zasiadła całkiem wygodnie w foteliku… A po powrocie. Zagadani na ulicy katalończycy krótką rozmowę skwitowali zaproszeniem na nocleg.  Wspinaczkowa brać u której spędzamy wypełnioną deszczem noc jako, że obeznana z górami i znająca najbliższe prognozy zachęca nas tylko do jednego. Dla naszego dobra powinniśmy opuścić góry. Nasze letnie ogumienie może nam to później skutecznie utrudnić. Aura bowiem na najbliższe dni brzmiała raczej złowrogo… Z pewnym bólem i niechęcią ruszyliśmy więc na południe. Żegnajcie Pireneje. Ta krótkotrwała znajomość pozostawia niedosyt, który jednakże potęguje postanowienie powrotu…

IMG_4858 IMG_4865IMG_4960IMG_4971 IMG_4978 IMG_4999 IMG_5002 IMG_5005 IMG_5011 IMG_5028 IMG_5076IMG_5073IMG_4902IMG_4967IMG_4895

a więc powrót do przeszłości, chwytać to co już uciekło

Norwegia to jeden z tych krajów które od zawsze przyciągały mnie niczym magnes. W efekcie nigdzie w europie, poza oczywiście Polską, nie spędziłem tak dużo czasu. Dzika , bajeczna natura, zapewniająca nieograniczony dostęp do wszelkich form przygody, plus możliwość łatwego zarabiania kasy, bo przecież nigdy nie lubiłem zbyt dużo pracować i dorabiać się za wszelką cenę, to chyba dwa główne powody dla których wybrałem tę właśnie kraine.. I po kilku latach znów do niej wracam. Z powodu rożnych dziwnych zawirowań wyjazd się odwlekal. Większość sytuacji nie szła po mojej myśli. Sporo pecha, niepowodzeń i nie do końca trafionych decyzji przeplatalo sie z dosyć niewielką dawką pozytywów, wśród których jeden przyćmił wszystkie. Narodziny Lilki… Ta niebanalna chwila poprzedzona była jednak groźnym samochodowym dzwonem, o którym przez pierwszy tydzień przypominało mi centymetrowe zadrapanie na czole i uczucie, że znów narodziłem sie na nowo. Kupa szczęścia, przeznaczenie, karma… Powinno mnie to czegoś nauczyć. I chyba rzeczywiście trochę przystopowałem.. Przynajmniej w kwestiach brawury i nieodpowiedzialności. A może to tylko zasługa tego małego urwisa, który daje tak dużo radości? Od kiedy zamieszał w mojej, tak z trudem zdobytej harmonii stałem się jednak rozpołowiony. Nic już nie bylo tak oczywiste. Zacząłem więc tkwic w labiryncie zwątpienia, miłości, pretensji, a w konsekwencji kłamstw. Pomimo wielu mocnych akcji w pracy także coraz częściej chciałoby się powiedzieć widzisz jak nam spierdala szczęście. Antidotum i lekarstwem na taki stan rzeczy ma być Skandynawia.

Zapakowanym po brzegi samochodem który doprowadzałem do stanu używalności przez ponad rok i który miał stać się naszym domem, na nie wiadomo jak długo, pełni niepewności, ale jednocześnie optymizmu ruszyliśmy w droge. Dla towarzystwa zabrało się ze mna dwóch, o bardzo podobnych nadziejach i nastawieniu kumpli. Zresztą nie pierwszy raz jechałem w podobny sposób. Wracając wstecz. żeby pomieszkać i poznać lepiej ten postrzegany czasem jako zimny i depresyjny zakątek północnej Europy musiałem się początkowo nieźle natrudzić. Już podczas pierwszego wypadu, chociaż plan zakladal zupełnie coś innego, nie bylo mi dane zbyt długo zagrzać miejsca. Był środek lata. Praktycznie prosto z przystanku woodstock, we czterech wskoczylismy w osobowy pojazd i aby iść całkiem na żywioł za docelową destynacje obraliśmy obszar na północ od koła podbiegunowego. Takim sposobem dotarliśmy aż do najbardziej na północ wysuniętego miasta świata Hammerfest. Wszędobylskie renifery, białe noce, krystalicznie czyste rzeki i powietrze oraz te urzekające chyba każdego krajobrazy… To wtedy właśnie rozkochałem się w tym zakątku świata… I gdyby jeszcze ludzie byli trochę bardziej niezwyczajni, egzotyczni to uplasowałbym to miejsce w ścisłej czołówce swoich ulubionych. To nie jest jednak Indonezja… Pomimo iż nasze lingwistyczne możliwości pozostawiały wiele do życzenia, prace znaleźliśmy wyjątkowo szybko. Mielismy tylko zaczekac dwa dni… Kotwice na ten czas zarzuciliśmy w opuszczonym i co ciekawe otwartym domku letniskowym. Humory dopisywaly. Niestety do czasu… Urok przeżywanych chwil przyćmił jeszcze tego samego dnia odebrany telefon, przez ktory jeden z nas zostal poinformowany o smierci brata, który był jednoczesnie moim kumplem. Ciezko ujac w slowa te chwile i te wzajemne spojrzenia, gdy okazalo sie, ze to jednak prawda. Poczatkowo przeciez nikt nie chcial w to wierzyc. Wielka rodzinna tragedia, a ja gdzies pośród tego… Szybki, bardzo milczący i nie podlegający zastanowieniu powrót przez Finlandię i kraje nadbałtyckie. Już wtedy, podczas zjazdu pomimo iż myśli krążyły głównie gdzieś indziej, to jednak wiedziałem, że prędzej, czy później tam wrócę…

Minęło pół roku. Środek zimy, a ja z biletem w jedną stronę zjawiłem się na podkrakowskich Balicach. Znów plan zakładał dotarcie co najmniej nad koło polarne. I tym razem z nadzieją na znalezienie pracy, nie zrażony poprzednim odwrotem, ruszył ze mna Seba. Wypad okazał się z lekka nieprzemyślaną partyzantką. Zresztą nie pierwszą i nie ostatnią… Mimo niezłego ekwipunku nasze zmysly i morale po dwóch tygodniach stopowania uległy. Drapieżne temperatury, współbrat z prawie bezustannymi opadami śniegu, szalejącymi wichurami, brakiem funduszy i sporym problemem ze znalezieniem zatrudnienia, pokonały nasz upor wypędzając z powrotem do trochę mniej zimowej Polski.

I tym razem nie zagrzaliśmy tam zbyt długo miejsca. Po dwóch miesiącach kolejny raz zmierzalismy do tej wyśnionej wikingowej krainy. Tym razem musiało się udać… Przed wjazdem na prom, wydając ostatnie drobne, tak aby zbytnio nie zawadzały kupiłem gazetę „praca i życie za granicą”, gdzie interesującym nas najbardziej artykułem był tekst o jednym wielkim placu budowy, którym jest położone w południowo-zachodniej części kraju Stavanger. Po przeczytaniu decyzja podjęła się sama. A więc odpuściliśmy sobie północ… Rzeczywistość jednak znów szybko zweryfikowała nasz piękny sen. Wizja łatwiejszego zarobku legła w gruzach podczas przeprawy przez góry. Unieruchomiony tym razem na dobre nasz do tej pory niezawodny pojazd wpędził nas juz na starcie w niemałe finansowe bagno. I znów miało być tak pięknie… Za holowanie i diagnoze, która i tak nic nowego nam nie przekazała zostalismy zmuszeni pozostawić w zastaw autko i pedzić dalej, by jakoś te długi odpracować. Zapakowalismy co potrzebniejsze drobiazgi w plecaki i w drogę. Pozostało tylko namierzyć jakiś arbeide. Miasto przywitało nas typowym dla tego regionu deszczem więc by pozostać w miarę suchym na noc ulokowaliśmy się pod pierwszym, lepszym i zacisznym mostem… Następny dzień nie przyniósł żadnych zmian aury, wiec ponury nastrój współgrał doskonale z otaczającą szarzyzną. I szukanie pracy też szło jakoś opornie. Zaczynałem się już zastanawiać, skąd wzięło się to dziwne fatum i kiedy wreszcie los się do nas uśmiechnie. Czyżby Norwegia ma nie być nam pisana? Mówi się do trzech razy sztuka, a tu nadal niefart goni niefart…

Wieczór jednak przyniósł ze soba miła niespodzianke. Spacerujacy z psem mieszkaniec Sandnes zaprosił nas na chate. Później pomimo niejednej komplikacji było już tylko do przodu… Samochód ściągnęliśmy po dwóch miesiącach. W miedzy czasie ktoś chciał się dobrać do naszego dobytku zostawionego w środku. Efekt to dwa uszkodzone zamki. Nieudolni rabusie nie wiedzieli bowiem, iż z pewnych przyczyn byliśmy zmuszeni zostawić otwartą klapę bagażnika. A mogło być tak prosto… Czyli jakąś dawkę tego szczęścia jednak mieliśmy. Wtedy jednak wydawało się że gorzej być nie może… Sporo horrorystyczno-humorystycznych sytuacji miedzy innymi pożar naszego mieszkania nie pozwalało na nudę. Natomiast koszty związane z feralnym samochodem dosyć pokaźnie przekroczyły jego wartość, a i tak po czterech dniach od uruchomienia zerwany pasek rozrządu zmusił nas do poddania się… To autko już nie pojeździ… Kolejne miesiące, to sporo niezapomnianych chwil, poprzeplatane niestety tęsknotą i momentami poczuciem zniewolenia… W temtym okresie w głowie miałem tylko jedna myśl. Chciałem być w drodze… Długiej i dalekiej drodze… A jak bedzie tym razem? To się niebawem okaże. Ale zapewne inaczej…

Poniżej kilka fotek z ostatniego pobytu…

gdzieś na szczycie góry

Ten dzień zaczął się ot tak, zwyczajnie, . Dwóch upalonych skejtów i ich wyjątkowy wehikuł. Pod górę z trudem osiagał zawrotną predkość  30, by po chwili przerażonym oczom ukazywał się zamknięty licznik i nawet najostrzejszy zakręt nie wymuszał na prowadzącym zdejmowania nogi z gazu. Przecież nie można wytrącać prędkości, która z takim trudem została osiągnięta. Takie Las Vegas Parano w wersji australijskiej. Po kilkudziesieciokilometrowej, pelnej czasem smiesznych, czasem strasznych zwrotach akcji jezdzie docieram do Thredo. Taki sobie gorski kurort, w ktorym wlasnie pelna para ruszyla robota. Sezon narciarski tuz, tuz.

Czytaj dalej gdzieś na szczycie góry